Nareszcie dzień wolny. Już od tygodnia trąbię dzieciom, że jedziemy nad wodę. To nic że nie wolno się kąpać, że trzeba w maseczkach...grunt, żeby daleko od miasta i trochę pooddychać świeżym powietrzem. Wybieramy się jakieś sto czterdzieści kilometry od domu. Już przy wyjeździe z parkinku widzę, że paliwa mam na połowę drogi. Nic to, przecież przy autostradzie są stacje benzynowe, zatankuję za kilkanaście kilometrów (pomyślałam logicznie).Problemw tym, że po kilku kilometrach GPS wywalił nas z głównej i pokierował jakimiś bocznymi. No, trudno, na wsi pewnie ludzie też mają jakieś stacje.
Przejechałam ze czterdzieści kilometrów, zatrzymując się przy dwóch z nich, ale obydwie były zepsute i opuszczobe chyba od zeszłego wieku. Mój konwojent rzekł po męsku "jedź w prawo, bo wygląda na bardziej uczęszczaną drogę, coś tu znajdziemy". Znaleźliśmy...a jak, ale do celu musiał trochę popchać.
Po zawróceniu na trasę i omylnym zjeździe nie tym zjazdem...zrobiliśmy czterdzieści kilometrów objazdu i po godzinie dojechaliśmy szczęśliwie nad piękne jezioro gdzie jedyne dojście było na "bezrybiu" gdzie
Jezus zgubił sandał. Miejsce bez cienia, pies wykopał sobie dół w śmierdzącym błocie by się schłodzić. Woda miała temperaturę wyższą niż ja i sięgała do kolan. Po zjedzeniu gorących kanapek i wypiciu ciepłego piwa postanowiliśmy, że poszukamy czegoś zacienionego i chłodniejszego. Google maps podpowiedział nam, że jedyne dziewiętnaście kilometrów od nas jest piękna rzeka. Oooo, tak. Tam pojedziemy. Woda czysta, drzewa...raj! Zdjęcia w Google piękne. Jedziemy. Do celu dwa kilometry,. Mijamy tablicę z napisem "Teren prywatny". Ryzykuję, może nas nie odstrzelą. Wjeżdzamy na polną wyboistą drogę, która jest znakiem tego, że jakiś traktor tędy jeździ od święta. Prujemy zatem pięć kilometrów na godzinę podskakując na fotelach i kiwając się na boki. Za nami zostawiamy kłęby czerwonego kurzu, jak na dobrym westernie...Iiiha, prrrr..."jesteś dwieście metrów od celu" wyznaje głos z GPS. Ki chuj? W połowie pola? Rzeka wyschła? A gdzie koryto?
Na tylnym siedzeniu budzi się córka - a co my tutaj robimy?
- dojeżdżamy do niewidzialnej rzeki
- mama, patrz...tam daleko jest nawadniacz, może tam podjedziemy?
Mam ochotę to zrobić, ale auto przez to pole nie pojedzie...kombajn jakiś by się przydał.
W oddali widzę za górą jakieś drzewa. Zieleń jest, to i woda tam musi być. Jedziemy dalej (bo zawrócić się nie da) w kierunku oazy. Tam droga się rozwidla. Wychodzę a mojego wehikułu czasu, który sprowadził mnie na ten "dziki zachód" i nasluchuję. Tak...coś tam szumi. Za tymi chaszczami pewnie jest ta rzeka! Z krzaków wyskakuje młody jeleń i czmycha w lewo zdziwiony bardziej niż ja. Za mną wychodzi młoda.
Wsadzamy nosy w zarośla...o tak, tam w dole, płynie strumyczek kurwa. Tośmy se dojechali! Zejść się tam nie da bez maczeta. Nawet mowy nie ma. Wracam do auta. Wyjmuję arbuza i przystępujemy do jedzenia.
Nigdy nie smakował tak bardzo jak dziś... na świeżym powietrzu, trzy godziny od domu. Nawet pies się skusił na ciepły kawałek, bo wody zabrakło będąc o kilkanaście metrów od "rzeki".
Pozdrawiam
KZ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz